Strony

Odsłony

środa, 22 lipca 2015

Starbury jeszcze poklepie



W NBA nie dotarł nigdy poza drugą rundę play-off. W Chinach jest prawie równy z Bogiem. Stephon Marbury nie kończy jeszcze kariery i chce budować swoją legendę za Wielkim Murem.

W marcu Beijing Ducks zdobyli trzeci tytuł mistrzowski w 4 lata i drugi z rzędu. Największy wkład miał w to Stephon Marbury, który został wybrany MVP finałów. W ostatnim spotkaniu zanotował 24 punkty, 7 asyst i 6 przechwytów, a jego zespół pokonał Liaoning Flying Leopards 106:98. W całych finałach rzucał średnio 29,6 punktu na mecz w sześciu rozegranych starciach.

Kiedy Marbury kończył swoją przygodę z NBA w 2009 roku i udał się do Chin, zarówno ja, jak i wielu innych myśleli, że posiedzi tam rok, może dwa i wróci na emeryturę do USA. Najzwyczajniej w świecie miał znaleźć sobie dobry sposób na dołożenie paru groszy przed zawieszeniem butów na kołku. Tymczasem on za zaufanie trenera, uwielbienie kibiców i oczywiście góry dolarów odpłacił się świetną grą.



W rozmowie z GQ podkreślał jednak, że nie jest tak źle. Narzekał tylko na dwie rzeczy, na smog i na kuchnię, która wyraźnie mu nie smakowała. Na pewno swoje zrobiły też pieniądze. Jego pierwszy kontrakt opiewał bowiem na 2,2 miliona dolarów rocznie, czyli pieniądze, których w NBA na pewno by już nie dostał. Dodatkowo Chińczycy mocno pomogli mu w promocji jego butów. Podobno w kilka godzin od otwarcia sprzedało się tysiąc sztuk. W kilka godzin!

Ten boom na Marbury'ego był tak duży, że nawet Amerykanie sobie o mnie przypomnieli:

To nie samowite. Fani tutaj okazali mi tyle miłości. Dali mi drugą szansę. W 2009 roku nikt nie chciał być blisko mnie. Teraz jeden z większych amerykańskich banków chce zainwestować 50 milionów dolarów w moją firmę. Stary, Chiny zmieniły dla mnie wszystko. Wszystko!

Tak bardzo mu się tam spodobało, że nawet wytatuował sobie na ręce po chińsku "I love China". Trochę pretensjonalne, ale kibice to chwytają. Dorobił się swojego pomnika, wystąpił w musicalu napisanym nieco na kanwie jego życia, z tą różnicą, że Marbury zamiast grać w koszykówkę, występuje w amerykańskiej wersji Idola. Oczywiście musical bił rekordy popularności.

Jeśli to porównamy do momentu w New York Knicks, w 2007 roku, to widać jaką drogę przeszedł:

Kiedy stało się to z Knicks, a także umarł mój ojciec, moja firma była niczym - praktycznie traciłem powoli swoje życie. I przyglądałem się temu. Myślę, że bardziej mnie to bolało niż sam fakt, że moja kariera koszykarza szła w inną stronę, niż ja. Byłem uwięziony z własnymi myślami. Miałem też problem z tym jak zostałem potraktowany, a także z tym jakie decyzje podjąłem.

Przyznał też wtedy, że na pewno przechodził depresję i miał myśli samobójcze.



Teraz, gdy ma 37 lat na karku wciąż nie powiedział ostatniego słowa.




A to oznacza, że kibice w Chinach wciąż będą mogli go oglądać i oklaskiwać. Dwa lata gry pewne oznaczają, że będzie miał wtedy 39 na karku, a jeśli zespół się zdecyduje skorzystać z opcji, to Starbury pogra do czterdziestki. Sam zawsze lubiłem jego grę, mimo że psuł swoje drużyny, nie pozwalał im pokazywać pełni możliwości. Kto wie, może na stare lata zmądrzał. Szkoda, że nie zobaczymy już go w NBA, ale do niektórych miejsc się nie wraca. Tak samo jak niektórym się nie wybacza:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz