
To była interesująca noc w NBA. Powroty ze świata umarłych, egzekucje, pomyłki sędziów i - jakże by inaczej - Steph Curry. Zawodnik Golden State Warriors po raz kolejny udowodnił, że jest nie z tej Ziemi.
Zmartwychwstanie dnia: Na początku 3. kwarty Thunder prowadzili już z Houston Rockets 15 punktami i wydawało się, że najgorszy początek sezonu w historii NBA będzie trwał w najlepsze. Gospodarze przezwyciężyli jednak presję kolejnej porażki i obudzili się, gdy z parkietu przez problem z faulami musiał zejść Russell Westbrook. Od tego momentu Roxies weszli na wyższy poziom, zamknęli kwartę serią 25-8 i nie oddali prowadzenia już do końca meczu. James Harden może się cieszyć. Ma już więcej celnych rzutów z gry niż Montrezl Harrell, choć wczoraj jego najlepsze zagranie widzieliśmy o dziwo po defensywnej stronie parkietu:
„Skończmy ten sezon i dajmy im pierścienie” dnia: Są rzeczy, o których musisz coś napisać, a jednocześnie bardzo tego nie chcesz. Dla fana Niedźwiadków mecz z Warriors… Możecie się domyślać. Wojownicy pozostają na misji, na przestrzeni 2. i 3. kwarty zrobili Grizzlies run 67-22 i w czterech pierwszych meczach sezonu odskoczyli swoim rywalom na łączną ilość 100(!) punktów. W historii to wynik lepszy nawet od Boston Celtics z sezonu 1961/62, których przewaga nad rywalami była na tym etapie o jedno oczko niższa. Steph Curry jest nie z tej ziemi.
Rekord dnia: LeBron James pobił kolejny rekord i tym razem został najmłodszym zawodnikiem, który dobił do magicznej granicy 25 000 punktów. Lider Cavaliers potrzebował na to 30 lat i 306 dni, dzięki czemu wyprzedził Kobego Bryanta, który tę samą granicę przekroczył w wieku 31 lat i 151 dni.
Drugi rekord dnia: Niewiele ponad 24 godziny temu Tim Duncan stał się elementem najczęściej wygrywającej wielkiej trójki w NBA. Po dzisiejszym zwycięstwie nad New York Knicks prawie 40-letni zawodnik świętuje kolejny rekord. Razem ze Spurs wygrał już 954 spotkania i w całej historii ligi nie znajdziecie już nikogo, kto miałby więcej zwycięstw z jedną drużyną.
Pomyłka dnia: Spotkanie Timberwolves z Blazers było całkiem przyjemnym starciem dwóch młodych i utalentowanych drużyn na Zachodzie. Damian Lillard miał dobry dzień na 34 punkty z 25 rzutów i mógł dziękować koszykarskim bogom, którzy na 55 sekund przed końcem spotkania oślepili znajdujących się na parkiecie sędziów. Ci nie zaliczyli prawidłowej dobitki Andrew Wigginsa, która dałaby remis i kto wie - być może 5 minut więcej koszykarskich emocji. Studio w Secaucus po raz kolejny okazało się bezużyteczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz